Parę miesięcy zeszło mu w ciężkiej organizacyjnej pracy i w cięższej trosce o los siostry.
Czekał z upragnieniem jej powrotu, choć powrót ten wiązał się z przybyciem Gesnareha, a przybycie to przejmować musiało zgrozą i lękiem. Ale „Najświętszy“ przedłużał swój pobyt w naddunajskiej stolicy, lubując się w składanych mu tam hołdach i udoskonalając utworzoną na jego cześć liturgję. Przypuszczano, że nie zjedzie do Krakowa przed miesiącem.
Z tem większem zdumieniem zastał Stratford pewnego wieczora wracając do domu Edytę, otwierającą mu drzwi.
— A on? — było pierwsze jego słowo.
Uczyniła znak przeczenia.
— On pozostał! — szepnęła.
— Pozwolił ci tu przybyć?
— Nic nie wie o tem! Uciekłam! Ty mnie ukryj!
Stratford uczuł w pierwszej chwili, że mu spadł głaz, tłoczący piersi. Wnet jednak zdjął go strach i ból nowy. Gdzież ją ukryje, nieszczęsny, przed straszliwym wrogiem, czytającym w duszach i przenikającym tajniki ziemi? Gdzież kąt, w którym wolnym byłby od jego przemożnego wpływu? Nie mówiąc nic przycisnął ją gorąco do serca, ślubując sobie, że życie własne złoży w ofierze, byle jej nie oddać napowrót w szpony fałszywego proroka.
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.