Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, bo nie jesteś policjantem i dlatego nie wysłałeś takiego, któryby miał oczy.
— Widzę, żem pobłądził i że inny ze sług twoich na mojem miejscu poradziłby sobie lepiej. Czy nie raczyłbyś wobec tego, władco, powierzyć odpowiedniejszym dłoniom trudny urząd, jaki włożyłeś na moje barki?
— Mnie zostaw troskę o to. Władcy rzeczą wybierać narzędzia władzy i oceniać, czy służą jego celom. Ty bądź posłuszny!
Strafford przegryzł do krwi wargi i skłonił nisko głowę.
— Będę posłusznym! — rzekł.
Wieczorem zjawił się u niego ojciec Wincenty, w przebraniu, jak zawsze teraz. Parękroć już widywał się z komisarzem pokryjomu, otrzymując odeń życzliwe i pożyteczne rady w sprawie swoich współwyznawców, gotujących się na rychły początek prześladowania. Strafford polubił księdza i coraz więcej smakował w jego towarzystwie. Dotąd stykał się z chrystjanizmem jedynie w książkach, a księży miał za ludzi ciasnych i lubiących intrygi. Zbliżenie z ojcem Wincentymi przekonało go, że zdarzali się i zgoła inni. Po raz pierwszy też poznał życie gmin chrześcijańskich, obmyślając dla nich wraz z ich duchownym przewodnikiem środki ocalenia. Uderzyła go prostota wzajemnych stosunków i braterstwo członków, a niemniej ich spokój w oczekiwaniu mąk i śmierci. Oni są przecie z szlachetniejszego odlani kruszcu, niż przypuszczałem —