i czuł coraz bardziej, że mu swojsko i dobrze, i w niej jednej tylko.
Ale nie samo tylko uczucie pociągało do chrześcijan: przemawiało za nimi coraz silniej i przekonanie. Logiczny umysł Strafforda wyciągał konsekwencje zarówno ze studjów teoretycznych, jak i z doświadczeń, przeżywanych obecnie. Nauka Chrystusa przedstawiała mu się teraz nie już jako walor większy od innych, ale jako wartość bezwzględna, jako prawda. Strafford poczynał wierzyć.
Z początku duch jego nie chciał się poddać i jak niegdyś Szaweł opierał się wędzidłu. Ale daremnem było zmaganie się: Galilejczyk zwyciężył! I oto w kilka tygodni zaledwo po ucieczce Edyty brat jej przyszedł do ojca Wincentego z żądaniem, by przyjął go do liczby katechumenów.
Ksiądz oczekiwał tej dobrej wieści z sercem, przepełnionem radością.
Nauka była zbędną. Strafford znał gruntownie zasady wiary, stanowiącej od całych lat ulubiony materjał jego studjów. Chciał też duchowny przewodnik wyznaczyć za kilka już dni termin upragnionego obrzędu, gdy znalazł się wobec trudności, podniesionej przez katechumena. Co miał uczynić Strafford po chrzcie? Mógłże grać dalej niegodną komedję z Gesnarehem, tytułując go „najświętszym“ i „boskim“, uczestnicząc w bałwochwalczych obrzędach? Oczywiście — nie! Męczeństwo
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.