Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

nie z powątpiewaniem i zgrozą, gdy zamiast królewskiego wieńca Judy Prorok zapragnął dla siebie boskiej władzy i świętości. I tutaj gromady wrzaskliwych wyrostków trzymały prym w demonstracjach na cześć Rabbiego, i to wszystko, co żyło żądzą grosza, leciało jego śladem, węsząc żer, ale wśród rdzennej ludności Kazimierza, w starych rodach, wiodących genealogję swą od czasów, wcześniejszych niż Herodowa świątynia i Tytusowy pogrom, wśród mężów pobożnych i uczonych, żyjących treścią ksiąg świętych i obrzędów, spowijających żywot prawego izraelity i wiążących każdą czynność jego z Bogiem — czoła marszczyły się, z ust leciały zduszone, gardlane szepty, nienawiścią syczące, a z oczu błyski gniewu i zaciętości, ilekroć mowa była o Judzie Gesnareh. „Bezbożnik!“ „Bałwochwalca!“ „Aman!“ „Nabuchodonozor!“ Obelżywe wyrazy syczały jak węże. Zwłaszcza, gdy który z prawowiernych starozakonnych musiał przechodzić przez wspaniały most żelazny, łączący Kazimierz ze Stradomiem. Tam bowiem u wylotu starodawnej dzielnicy żydowskiej stał w obramieniu stu lamp elektrycznych z wielkiem słońcem światła nad głową srebrny posąg Proroka na ołtarzu, wzniesionym przez oświecone i nawrócone przezeń zastępy krakowskiego żydostwa.
Nigdzie nienawiść do „bałwochwalcy“ nie tliła silniejszem zarzewiem, nie wybuchała równie zaciekłym gradem złorzeczeń i narzekań,