Stary żyd podniósł głowę i krwawe plamy wystąpiły mu na pomarszczone oblicze, a oczy przeszyły syna jak grotem.
— Ten gałgan? — zaczął drżącym z oburzenia głosem, zachłystując się i połykając przeszkadzającą mu ślinę. — Ten bluźnierca, ten paskudnik! Z niego miałby być Mesjasz? Pfuj, Chaskiel! Jak ty możesz takie głupie słowo powiedzieć?
— Takie głupie słowo powtarza teraz cała Europa!
— Naprzód nie cała Europa, bo jeszcze dużo jego wrogów musi paść, nim ją podbije, a może on sam padnie przed tem, czego mu życzę...
— Tedy nie życzycie, żeby Izrael zapanował nad światem? — przerwał Chaskiel.
— A on przecie nie zapanuje nad światem, bo on nie jest Mesjaszem. Mesjasz przyjdzie od Boga, a on przyszedł od djabła i Bogu ohydnie bluźni.
— On nie bluźni Bogu, bo on sam wielki jest jako Bóg!
Nie był to chrapliwy głos Chaskiela, który słowa te wymówił. We drzwiach otwartych stał młodzieniec wysmukły z ogniem w oczach, wnuk Chaima, Joel.
— Co ty, myszygene — huknął na niego dziad. — Jak śmiesz?
Ale Joel nie zaląkł się jak dawniej. Była to natura namiętna, rozmarzona i krańcowa. Przeznaczony zamłodu na rabina, lata długie
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.