Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

mu obie dłonie na ramionach i powstrzymuje go od rzucenia się na wnuka.
Obrócił się. Za nim stał z długą po pas brodą i resztkami siwych włosów, spływającemi po obu stronach wyschłej twarzy, z zagasłemi oczyma, wpatrzonemi w przestrzeń, ojciec jego, dziewięćdziesięciosześcioletni rabbi Samuel.
— Nie przeklinaj, synu! — mówił bezdźwięcznym, głuchym głosem, podobnym do dźwięku rozbitego dzwonu. — A ty, chłopcze, poskrom zuchwalstwo swoje. Spokój, spokój na was, dzieci moje! — Sza!
Trzej mężczyźni umilkli i pochylili głowy. A starzec mówił dalej.
— Wy ukrywacie przede mną to, co dzieje się w świecie, bo nogi me słabe, a oczy przytępione zaledwo rozróżniają światło. Ale, ja wiem więcej, niż myślicie! I to, o czem ten chłopiec mówił, ja to wiem! I powiadam ci, Joel, prawnuku mój, synu Arona i Goldy, umiłowanych wnucząt moich, ty złą drogą idziesz, idąc za tym człowiekiem i wierząc jemu. Nie Mesjasz to, ale bluźnierca, jak go słusznie dziad twój nazwał, którego słowa słyszałem! Jego potrzeba upomnieć i pokutę mu naznaczyć w synagodze, i obrożę nałożyć mu na szyję, iżby słuchał starszych i czcił zakon. A jeśliby nie chciał posłuchać, należy wygnać z synagogi i przekląć, i ślad jego żeby zaginął wśród prawych synów Izraela!