Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

Słowa starca były uroczyste i pełne powagi, ale wrażenie ich okazało się całkiem odmienne. Reb Chaim przejął się niemi widocznie aż do głębi. Ukrył twarz w dłonie i kiwał się miarowo, jęcząc zcicha w modlitewnym tonie. Chaskiel, choć z niego był podług zdania starszych i pobożniejszych członków rodziny, odszczepieniec i apikores, słuchał dziada bez uśmiechu i bez protestu; widać było jednak, że z zapatrywaniem jego nie zgadza się. Ale na ustach Joela igrał uśmiech szyderski. Ten był widocznie zbuntowany gruntownie i autorytet starszych przestał dla niego istnieć.
Cała postawa jego okazywała, jaką pogardą napełniały go słowa pradziada. Wreszcie przerwał mu.
— Dziadek to istotnie tyle wie o sprawach świata, co te muchy na oknach! Nie wiem doprawdy, dlaczego wszystko kryją i kłamią, bo przecie niema czem irytować się, skoro dla naszego narodu wczoraj jeszcze pogardzanego, nastał czas władzy i szczęśliwości. Ale wy nie wiecie o niczem i roi się wam że Gesnareh chodzi do waszych synagog i dba o waszych rabinów! Zrozumiejcie to jednak, że on ponad to wszystko wyrósł. On już w Jerozolimie mógł ogłosić się królem, ale nie chciał, bo co jemu po królestwie? Tyleż co po żydowskiem mesjaństwie! Dla niego niemasz nic, coby jego godnem było na ziemi!