okaż moc twoją i strąć tego bałwana, który śmiał stanąć między ludem Twoim a Tobą!
Mówiąc te słowa starzec wyszedł z otaczającego go dotąd orszaku i przybliżył się pod same stopnie tronu, od których cofnęli się, lękiem nagłym zdjęci rabini, bijący przed chwilą czołem Prorokowi. Rabbi Kahan stał sam jeden w obszernem pustem półkolu, z rękami wyciągnionemi do Gesnareha i z płomieniem w oczach.
Zapadło głuche milczenie. Tłum zmartwiał w przestrachu i oczekiwaniu. Prorok pozostał również bez ruchu, ściskając kurczowo poręcze fotelu, potem podniósł się zwolna i skrzyżował ręce, wpatrując się w pergaminowe oblicze przeciwnika.
— Gdzież Bóg twój, starcze, i gdzie ta moc, której dano jest w proch mnie rzucić u twoich stóp? — rzekł wreszcie dźwięcznym swym, szeroko rozchodzącym się głosem. Oto jestem! Gdzie twój piorun?
Znów nastało milczenie, ciążące jak zmora senna. Tłum drżał. Rabbiemu Samuelowi poruszały się blade wargi niedosłyszanym szeptem. Wreszcie głos podniósł.
— Ku pomocy przybądź mi, Boże mój! — westchnął. — Pokaż się Bogiem Izraela! Zmiażdż pychę Twego wroga!
Podniósł ręce i oczy w górę i czekał. Tłum czekał wraz z nim. A z wyżyn tronu głos ozwał się znów, spokojny i nabrzmiały szyderstwem.
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.