ką. Najlepiej mu było u Roztockich, a właściwie u Kaliny. Młoda dziewczyna odczuwała ciężki stan jego duszy i umiała nieść mu ukojenie. Zdawało mu się przy niej, że odnajduje coś z siostry, która ją tak kochała. Roztocki, widząc zażyłość dwojga młodych, promieniał i usuwał się. Perspektywa pozyskania za zięcia wszechwładnego prawie komisarza zachwycała go.
A Kalina odmieniała się z dnia na dzień. Ta dziewczyna rozbawiona i powierzchowna poważniała, skupiała się w sobie. Oczy jej szukały wciąż spojrzenia Strafforda, pokorne i oddane. Młody człowiek biegł chętnie wzrokiem ku wdzięcznej postaci dziewczyny, szukał jej towarzystwa, zajęty był nią widocznie. Dyskretne uśmiechy pojawiały się na ustach krewnych i przyjaciół, gdy dwoje młodych zatapiało się w półgłośnym dialogu, nie troszcząc się o resztę towarzystwa. Podczas takich rozmów twarzyczka Kaliny promieniała szczęściem.
Raz siedzieli we dwóje w zimowym ogrodzie, przytykającym do jednego z salonów. Lampa elektryczna pod czerwonym abażurem rzucała przyćmiony blask na ławeczkę, nad którą zwieszały się długie liście wachlarzowej palmy. Z poza adamaszkowej kotary dochodził tłumiony szmer rozmów. Wśród zielonych klombów i piramid kwiatowych migotały światełka, niby świętojańskie robaczki.
Zima kończyła się. Marzec wył mokremi wichrami i rozpływającą się w wodną strugę
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.