Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

śnieżycą. Mimo wysokiej temperatury Kalina otulała się, drżąc, białym futrzanym płaszczykiem.
Mówili o Edycie. Była ogniwem, do którego chętnie wracały ich rozmowy. Strafford wspomniał o zagasłem ognisku, po którem teraz hulać może bez przeszkody wiatr zimowy.
Kalina pochyliła nisko głowę.
— Czyż zawsze pozostanie ono pustem i zimnem? — spytała bardzo cicho.
— Czy pani sądzisz, że ona tu jeszcze wróci kiedyś? — dorzucił z ożywieniem Strafford.
— Być może wróci kiedyś, ale chyba nieprędko i nie o niej myślałam...
— Nie o niej? — powtórzył Strafford i urwał.
Zamilkli oboje. Wreszcie Strafford ozwał się niepewnym głosem.
— Sądzę, że zrozumiałem... I wiem, że byłoby to szczęście.
Podniosła na niego oczy rozjaśnione, pełne oczekiwania.
— Rok temu, — mówił dalej, — ona zadała mi podobne pytanie. Ukrywała wówczas śmiertelną chorobę, z której później uzdrowił ją... ten człowiek. Chciała oddać moją przyszłość kochającemu sercu i...
— I wskazała panu na mnie, panie Harry?
— I wymieniła imię pani, Kalino!
— A pan nie zechciałeś?
— A ja nie mogłem się zgodzić...