Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem! Nie mogłeś, bo między nami była otchłań. Czy nie tak?
— Tak było — szepnął.
— A od tego czasu, powiedz, panie Harry, czy nie zmieniło się nic we mnie? Czym wciąż jeszcze tak daleką od ciebie, jak byłam wówczas? Czy w tym trzpiocie tak płytkim i pozbawionym duszy, nie odkrywasz dziś bodaj jakiejś iskierki, której w nim przedtem nie było?
Spojrzał na nią zdziwiony i niemal zalękniony.
— Skąd pani doszła do tego, żeby tak mówić do mnie, Kalino?
Ona znów opuściła nisko głowę.
— Skąd? Cóż ci powiem? Skąd słowikowi śpiew bierze się na wiosnę?
Popatrzył na nią długo i oczy mu zwilgotniały w tem spojrzeniu.
— Tak! Powinienem był to odczuć, a dopiero teraz widzę... I powinienem odpowiedzieć ci na kolanach!
Twarz jej rozjaśniła się iście słonecznym blaskiem.
— Rozumiesz więc? — szepnęła, pochylając się ku niemu tak, że czoła ich dotykały siebie. I widzisz, żem dziś inną niż wtedy? I wiesz, co mnie odmieniło?
— Wiem wszystko, Kalino!
Dziewczyna przysunęła się do niego bliżej jeszcze i oparła mu głowę na ramieniu.