— Szczęśliwyś? — szepnęła bardzo cicho. — Bo ja... bardzo...
On jednak odsunął ją od siebie łagodnym, ale stanowczym ruchem.
— Nie! — rzekł łamiącym się głosem. — Nie, Kalino! Nie jestem szczęśliwy... I nigdy nie było mi dalej do szczęścia, jak w tej chwili, choć ty stoisz przy mnie i mógłbym radość pić z ust twoich...
Nie rozumiała go. Stała z szeroko rozwartemi źrenicami, pełna zdumienia i lęku.
— Dlaczego? — szepnęła drżącemi usty. — Dlaczego?
— Dlatego, droga, że szczęścia, które ty mi przynosisz, ja wziąć dla siebie nie mogę!
Splotła konwulsyjnie dłonie, starając się wyczytać mu z oczu rozwiązanie tajemnicy. On zaś odwrócił wzrok od niej. Nie miał widocznie siły patrzeć na jej boleść i mówił bezdźwięcznym, urywanym głosem.
— Tak. Duszę swą odmieniłaś dla mnie. Stałaś się połową własnej mojej duszy.
— Dlaczegóż więc? — powtórzyła z jękiem bolesnym, jak skarżące się dziecko.
— Dlatego, bom ja teraz inny, i drogi nasze nie mogą iść razem.
Zapadło głuche milczenie. Siedzieli obok siebie, unikając się wzrokiem, a potem znów zmuszani nieprzepartą siłą do szukania się wzajem. Wreszcie ona podniosła się i spojrzała mu oko w oko, a w spojrzeniu tem żarzyły się iskry.
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.