— Strzeż się, Henryku Straffordzie! — rzekła zduszonym i syczącym głosem. — Takich słów jak moje nie słucha się bezkarnie! Kiedy taka kobieta jak ja wyznaje miłość, miłości tej nie wolno odtrącać!
Ta mała osóbka, podobna do figurek z saskiej porcelany, stała teraz przed nim przeobrażona, groźna, ze zsuniętemi brwiami i łuną krwi w obliczu. Strafford nie znał jej takiej i ogarnął ją zachwyconym wzrokiem. Rozpieszczona dzieweczka zmieniła się w boginię. A była to bogini Wschodu. Po raz pierwszy Strafford odkrywał w niej temperament i typ żydowski, którego dotąd nie dopatrzył ani śladu.
Ona jednak stała wciąż przed nim nakazująca, podniecona, namiętna.
— Wytłumacz się! — żądała. — Dlaczegoś czynił ze mnie igraszkę, jeśliś mnie nie kochał?
Patrzał na nią czas jakiś w milczeniu, potem twarz ukrył w dłoniach.
— Ja i wtedy kochałem ciebie, Kalino, gdy byłaś inną, niż dziś... Cóż teraz?
Ona wciąż patrzyła na niego surowo i nakazująco.
— Dość zagadek! — rzekła krótko. — Mów pan wyraźnie.
— Słuchaj więc. Wówczas dusze nasze nie dostrajały się jedna do drugiej, alem ja był wolny: teraz ja oddaliłem się od ciebie. Kalino! Jestem chrześcijaninem!
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.