Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

Pochylił się do niej, by rękę jej podmieść do ust. Ale panna Roztocka cofnęła się od niego gwałtownym ruchem.
— Zostaw mnie pan! — krzyknęła w rozdrażnieniu. — Igrasz z sercem mojem jak kot z myszą! Nie znam się na waszych sekretach chrześcijańskich, ale to rozumiem, że ofiarą w tem wszystkiem ja jedna jestem! Za temi wszystkiemi ciemnemi gadaniami kryje się jedno: odrzucenie mnie, wzgarda dla uczucia, które niosłam ci z takiem zaparciem się wszystkiego i gotowością na wszystko! A tego żadna kobieta nie darowywa, a już najmniej ja! Żegnaj mi, panie komisarzu Najświętszego! Złamałeś mi serce, zdeptałeś moją cześć: na mnie teraz kolej!
— Kalino! — zawołał, uginając się pod ciężarem mściwych słów. — Przyjdź do siebie! Zrozum!
— Zrozumiałam wszystko i jestem przytomna! A pan nie trudź się tłumaczeniem! Między nami koniec. Ale nie! Nie koniec! Początek raczej!
Z temi słowami Kalina Roztocka odeszła z zimowego ogrodu, pozostawiając Strafforda w niewysłowionem przygnębieniu. Nie przypuszczał, że może stać się taką, jaką widział ją w tej chwili. Już nie bogini to była z piorunem w oczach, ale piekielna furja w zapamiętaniu wściekłości.
— Czy to być może? — szeptał do siebie. — Onaż to? Ona, to urocze dziewczę, które ko-