Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

— Koniec światu temu! — rozgrzmiał znów pierwszy głos. — Koniec wszystkiemu, co żywię! Na sąd! Na sąd!!
— Nawróć się, Izraelu, do Boga, któregoś opuścił! — wołał drugi głos.
— Nawróćcie się wszystkie plemiona i oddajcie pokłon jedynemu władcy świata, — rozebrzmiało z drugiej strony rynku.
Głosy przybliżały się. Morze głów poruszyło się z dwu stron, jakby przemknęła po niem fala. Rozstępowało się wszystko. Kordony straży przełamały się. U stóp olbrzymiego ołtarza stanęło dwóch starców z pustyni, patrjarcha Henoch i prorok z góry Karmelu.
— Zejdź z tronu tego, bluźnierco! — zawołał wielkim głosem Eljasz. — Samemu Bogu cześć!
— Tyś sam bluźnierca! — krzyknął Gesnareh, przychodząc do siebie z osłupienia, w jakie go wprawiły słowa obu starców. — Straże! Chwycić ich!
Gwardja rzuciła się ku nim. Ale Henoch wyciągnął rękę i cały zastęp orężnych mężów padł na ziemię, jakby gromem rażony. Obaj święci, olbrzym Henoch i kalectwem przygnieciony Eljasz stali sami jedni w obszernem próżnem kole.
Tłum patrzył na nich, zmartwiały zgrozą. Eljasz podniósł rękę do góry.
— Synu nieprawości! — zawołał. — Zejdź z majestatu, który nie tobie się należy.