zarysowywać się coś, czego dotychczas nie doznał nigdy: poczucie własnej niemocy.
— Ginę, dopływając do portu! — pomyślał. — Ale nie! To jedno nieudane posunięcie! Wnet odegram się!
I dał znak trębaczom, by zagrali pobudkę, zapowiadającą przemówienie władcy. Ale zamieszanie było tak ogólne, że trębacze nie dosłyszeli danego im sygnału. Tłum ryczał jak miotane wichrem morskie bałwany. Gesnareh spróbował dać się słyszeć, licząc na donośność swego głosu. Omylił się. Głos jego uderzył fałszywie, zmieniany w jaskrawy krzyk, i utonął niesłyszany w ogólnej wrzawie, tak samo, jak on władca, ginął niepostrzeżony w szarym wirze stutysięcznego zbiorowiska ludzi. On, Juda Gesnareh, pan świata, znalazł się wśród pospólstwa, potrącany, rzucany w prawo i w lewo wraz z innymi, jak pierwszy lepszy subjekt sklepowy lub parobek, rozwożący beczki z piwem! Rozejrzał się. Wkoło siebie widział same nieznajome, obojętne twarze. Nikt go nie poznawał, nikt nie zwracał nań uwagi. Był sam, sam w tem mieście, które przed godziną drżało przed nim, żyło jego własnem tchnieniem.
Wtedy zapragnął dać się poznać, zapragnął wyrwać się z żelaznego uścisku tej tłuszczy, zapragnął widzieć ją zgiętą w pokorze u swych stóp. Począł znów krzyczeć, ale jak przedtem bezskutecznie. Wszyscy bowiem krzyczeli, opanowani wrażeniem ostatnich
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.