Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/328

Ta strona została uwierzytelniona.

Biała jego postać górowała nad ogromnym tłumem, rozpostartym poza nim na szerokiej przestrzeni.
Zapadła cisza i trwała długo. Potem uderzył w niebo jakby odgłos spiżu. To stutysięczny tłum mówił chórem „Wierzę w Boga“. I znów cisza, i znów wspólna modlitwa. Podczas modlitwy oczy wszystkich zwracały się do złocistej monstrancji, ale gdy pacierz milkł, biegły w dal, kędy na krańcach widnokręgu szarzał, błyskając srebrnemi refleksami w słońcu, łańcuch kołyszących się nad Rzymem samolotów. Stamtąd miał wnet wyjść sygnał rozpoczęcia walki na śmierć i życie. Ale nie! Nikt z obecnych nie łudził się. Nie była to walka na życie. Dla jednej ze stron walczących nie było innego wyjścia prócz śmierci.
I oto nagle zaszeleściało i zahuczało w przestrzeni. Flota nieprzyjacielska poruszyła się. Na czele płynął pod krwawo czarną flagą statek Gesnareha. Za nim zwartym trójkątem płynęły inne samoloty. Flotylla zbliżała się szybko, aż zawisła nad placem Piotrowym.
Tłum zakołysał się, jak łan zboża, poruszony wichrem. Rozległ się płacz kobiet. Mężczyźni podnosili w górę zaciśnięte pięście. Jedni padali na kolana, wyciągając dłonie ku niebu, inni patrzyli w górę zmartwiali. Krzyżowały się okrzyki przestrachu, ciekawości.
A tymczasem na admiralskim statku czyniono przygotowania. Opadła z hałasem klapa aluminiowa poniżej steru, odsłaniając czarną