Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/330

Ta strona została uwierzytelniona.

sty krąg, jaki zataczały płomienie monstrancji, przechylony górną połową ciała przez zewnętrzną balustradę sterowego pokładu. Nagle ujrzano go wyciągającego naprzód rękę, w której coś zabłysło.
Papież kończył właśnie krzyż, którego znakiem przeciwstawiał się naporowi wrogich mocy.
— Apage, satana! — wymówił wielkim głosem, który słychać było na krańcach ogromnego placu, a zapewne dolecieć musiał i na wyżynę Gesnarehowego statku. — Ukorz się przed Panem, szatanie, i uznaj niemoc swoją, i zgiń w piekle!
W tej chwili rozległ się w powietrzu odgłos wystrzału. Antychryst pocisnął sprężynę rewolweru, z którego od chwili celował w monstrancję. Huk rozległ się, ale kula nie uderzyła w świętość. W tem samem mgnieniu oka łoskot straszliwy rozległ się, ogłuszając wszystkich. Aluminjowe boki admiralskiego statku pękły, odsłaniając wnętrze pełne ogni. Skrzydła statku załamały się z chrzęstem. Płomień ogarnął powietrzny budynek, przed chwilą jeszcze płynący tak dumnie wśród obłoków. Płonął jak świeca.
Statki włoskie, okrążające w półkole flotę wroga, cofnęły się szybko. Samoloty Gesnareha chciały uczynić to samo, ale nie miały już dość czasu. Z czeluści admiralskiego statku poleciały, niosąc im ogień i zagładę, pociski piekielnej maszyny. W jednej chwili cały zastęp