Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/348

Ta strona została uwierzytelniona.

Bramy bazyliki otwarte były naoścież. Wnętrze roiło się od ludzi, ale ciemność zalegała je zupełna. Morze elektrycznego światła, rozświetlające wspaniałe nawy podczas uroczystych obrzędów, nie zapaliło się, bo ustało to wszystko, co było dotąd motorem życia. Zapowiedziano ostatnie nabożeństwo, które miał odprawiać papież. Po nabożeństwie rozdaną być miała po raz ostatni komunja, potem wszyscy społem mieli oczekiwać śmierci. Na tę to uroczystość podążało wszystko, co jeszcze nie stało się pastwą śmierci.
Na konfesji paliło się sześć ogromnych świec, rozświetlając posępny cień oparów, zapełniających powietrze. I jak dawniej bywało, na białym tronie zasiadł Piotr drugi, ostatni z następców Piotra. Po bokach siedzieli kardynałowie i prałaci, konfesję i tron otaczali kapłani i klerycy. Ale po kilku tylko zostało jeszcze z tych mnogich setek i tysiąców, które niegdyś barwną mozaiką szat liturgicznych podnosiły świetność odprawianych tu obrzędów, tworząc orszak papieski i najwspanialszy z obrazów, jakie oko ludzkie mogło widzieć na ziemi. Brakło też na trybunie śpiewaków papieskiej kapeli: jak ogromna większość dygnitarzy Kościoła i kleru wymarli i oni, albo też z wyschłego gardła żaden dźwięk nie był już w stanie wydostać się. Papież odprawiał mszę cichą z całym jednak ceremoniałem. Odpowiadali mu książęta Kościoła szeptem, słabym jak ostatnie tchnienie życia; służyli mu, słaniając