Tak byli wszyscy przyzwyczajeni do antychrześcijańskich filipik profesora Kwaśniewskiego, że wnet rozpoczął się pogwar coraz głośniejszej rozmowy. Wtem z przeciwnego kąta tarasu ozwał się głos przenikliwy i niemal dziecięcy, na którego dźwięk wszystko uciszyło się, a grupy rozmawiających podeszły bliżej przysłuchując się.
— Sam należąc do owej rdzy, która przejmuje taką trwogą szanownego profesora, mam niejaką kompetencję do zabierania głosu w tej materji! — mówił maleńki garbusek o żółciowej cerze, zmiętych rysach i kolących oczkach.
Był to szwagier gospodarza, Zdzisław Poratyński, człowiek miernej fortuny, nie zajmujący żadnego stanowiska w hierarchji społecznej, a jednak przyjmowany wszędzie, owszem fetowany i odznaczany w całym wyższym świecie, który teroryzował swoim złośliwym dowcipem i szyderstwem. Sam on mówił nieraz, że szwagier jego zawdzięcza stanowisko i popularność podniebieniom swych gości, kiedy on stoi w towarzystwie dzięki językowi, którego ludzie się boją i dlatego bakę mu świecą. Istotnie jednak nie tylko bali się go ludzie, ale słuchali chętnie, umysł jego bowiem ironiczny i paradoksalny odcinał się od ogólnej szarzyzny i zaciekawiał.
— Dajmy jednak na to, że jesteśmy ową rdzą, i że zjadamy społeczeństwo współczesne, choć nie mamy dział ani mocy. Cóż je-
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.