Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

oczy: śpiewano gdzieś na piątem czy szóstem piętrze wielkiej kamienicy w nowoczesnym stylu. Tam znajdowała się kaplica katolicka, do której młoda kobieta zachodziła czasem w ciągu lat ostatnich.
Edyta zatrzymała się na chwilę, słuchając. Na ulicy jechało mniej niż zawsze samochodów, i zwykły turkot i świst nie zagłuszał poważnej i wdzięcznej melodji. Płynęła z góry, jak rosa rzeźwiąca i jak woń kwiatów. Edyta słuchała jej chciwie. Myśl, w której była pogrążona, odleciała od niej. Zrobiło jej się słodko i jasno w duszy.
Wejdę: powiedziała sobie.
W windzie spotkała kilka osób, zapóźnionych jak ona. Kaplica utworzona z wyjęcia ścian w czterech pokojach, pełna była pobożnych. Ołtarz zalewał potok światła, reszta salki pogrążona była w mroku. Kilka dobranych głosów przewodniczyło chóralnemu śpiewowi; w przestankach rozbrzmiewał niski baryton celebrującego kapłana. W powietrzu unosiła się woń kadzidła i świec woskowych, palących się na ołtarzu. Gdy śpiew milkł, ze słowami kapłańskiej modlitwy mieszał się głucho szept, wyrywający się z ust pobożnym.
Edyta opadła się o klęcznik, najbliżej drzwi stojący i, zakrywszy twarz rękami, pogrążyła się w myślach. Stanął jej naraz przed oczyma ten Chrystus, przeciw któremu niewiadomo dlaczego zwracała się tak gwałtownie wczoraj jeszcze nienawiść ludu ubogiego, jako On był