Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

polskich przodków, zdało się nagle, że ogarnia ją jakaś wielka litość i żal. Żal jej było tego świata, zapadającego w mrok minionych dziejów, żal tej wiary, która umiała wprząc w swą służbę tyle geniuszów, przynieść ludzkości tyle poświęceń i tyle ukojeń nato tylko, by dziś podzielić los greckiej mitologji. I ten Chrystus, który niedawno władał krociami miljonów dusz, a dziś zachował tylko tak drobną i wciąż topniejącą garstkę czcicieli, ten Chrystus, stający się dla ludzkości coraz to bardziej dźwiękiem, odbitym od dalekiej przeszłości i nie mającym dla chwili obecnej realnego znaczenia, wydał się jej sercu bliskim i drogim...
Tymczasem jednak śpiew, zmilkły przed chwilą, podniósł się z nową siłą, napełniając ciasną przestrzeń, hucząc jak grom, łkając jak skrzywdzone dziecię. Akcent błagalny potężniał, stawał się coraz natarczywszy. Po powtarzanych przedtem wezwaniach: „Zmiłuj się!“ i „Módl się!“ modlitwa przypominała Matce Zbawiciela podwójne macierzyństwo: istotne, dające Jej moc przeważną u Syna; przybrane, wiążące Ją nierozerwalnym łańcuchem litości i pomocy z ludzkością. „Nadziejo wygnanych synów Ewy!“ zaklinał śpiew. „Do Ciebie wołamy, płacząc i jęcząc na tym łez padole!“ Śpiew podniósł się do najwyższego napięcia, stał się niemal rozkazujący i ucichł w ostatnim potężnym akordzie. Nastała cisza, dzwonek rozebrzmiał srebrzysty, dym kadzideł podniósł się w górę, siną mgłą zasnuwając ołtarz.