Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

barwnych kielichów wyglądało białe, zimne oblicze śmierci...
Jednego wieczora siedzieli oboje w milczeniu na balkonie, z którego widać było świeżą zieleń drzew i rojny tłum, zapełniający ulicę. Edyta wpatrywała się chciwie w ten obraz, pełen życia. Miała ona serce mężne, ale chwytała ją chwilami obawa przed ciszą i pustką grobu. Brakło jej sił do wmieszania się pomiędzy tych zdrowych i wesołych ludzi: chciała być przynajmniej blisko od nich. Strafford pogrążony był w mrocznej zadumie.
— Powiedz mi, rzekł nagle, podnosząc na nią oczy. Dlaczego porzuciłaś zamiar udania się do tego człowieka?
Nie było między nimi tajemnic, choć o swym stosunku do chrześcijan Edyta mówiła niewiele z obawy niedostatecznego oddźwięku. Spytana jednak nie ukryłaby się z niczem. I teraz opowiedziała bratu o wewnętrznych przejściach, poprzedzających jej decyzję, i o tem, co jej ksiądz mówił. Strafford słuchał uważnie; gdy skończyła, zamyślił się głęboko.
— Słuchaj! rzekł wreszcie. O diagnozie profesora nie mam powodu wątpić, skoro ją poparło zwołane przeze mnie konsyljum. Oboje jesteśmy ludzie silni i dla siebie byliśmy zawsze szczerzy. Żadnego z nas nie przerazi słowo: „Niema nadziei!“ Słowo to zostało wypowiedziane i przyjęliśmy je spokojnie, jak należało. Ale skoro tak, cóż szkodzi próbować pomocy, poza fakultetem? Powiadają że ziemia kryje