razu. On obmyślał, on nakazał, on ustanowił... Wszystko nosiło na sobie piętno lwiego pazura, wszystkiego źródłem i celem był on.
To samo, co od Poldiego, słyszeli Straffordowie od wszystkich. W tem ogromnem mrowisku ludzkiem władał jeden mózg, istniała jedna wola. Straffordowie wpatrywali się z zajęciem w ten tłum wielojęzyczny i wszechnarodowy, mieszali się chętnie pomiędzy różne grupy i korzystając z używanej przez wszystkich prawie ogólnoludzkiej gwary, wsłuchiwali się w rozmowy. Szło im o to, by wyczuć panujące nastroje, ale nie wyczuli nic, prócz bezmiernego podziwu i lęku.
Podziw był słuszny. Z mieszkania Rabbiego, nie różniącego się niczem od sąsiednich baraków, a umieszczonego w pośrodku estradowej ściany czworoboku, rozchodziły się nici tej zdumiewającej organizacji, której podlegała już dotychczas setka miljonów ludzi, a jak organizacja ta funkcjonowała, widać było choćby z niesłychanej łatwości w zaopatrywaniu miasta-obozu w żywność. Uderzało szczególniej, jak niewielką ilością urzędników dokonać można było z taką sprawnością zadań, którymby nie podołała z pewnością żadna z istniejących biurokracyj państwowych.
Henrykowi i Edycie dzień cały zszedł na zapoznaniu się z tym światem nowym, wyczarowanym przez jego władcę. Z upragnieniem oczekiwali wieczornej godziny, o której codziennie ludom swoim ukazywał się Rabbi.
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.