Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

należy podziwiać jego geniusz, ale nie można dawać mu się naoślep pociągać.
Ale Edyta patrzała na to inaczej. Napotkała ona kobietę z dzieckiem na ręku, która jej pokazała ogromną zagojoną bliznę na twarzy chłopczyka.
— Przedwczoraj tu przybyłam, — opowiadała głosem, przerywanym przez łzy. — Nie miałam nadziei, przyznaję. Ot, poprostu dlatego, że chłopak i tak skazany był na śmierć. Pomyśl pani, ta blizna była otwartą raną, która mu zjadała twarzyczkę, zasłaniała oczy, rzucała się już na oddech! Wczoraj udało mi się docisnąć do pierwszego rzędu. Podniosłam dziecko do góry i jęłam wołać: „Rabbi, ratuj!“ A on posłyszał i zbliżył się. Nie potrzebował pytać: rana mówiła więcej niż mogły słowa. On położył mi ręce na głowie, a potem oparł je na twarzyczce mego Isztwana. „Wierzysz we mnie? — spytał, a głos jego brzmiał jak muzyka. — „Wierzę, panie! — odrzekłam“, — „Wierzysz całą duszą? — pytał jeszcze. — „Całą duszą!“ — powtórzyłam. A on dodał jeszcze: — „I we mnie jednego chcesz wierzyć?“ — „W ciebie jednego, panie, i to maleństwo wychowam w wierze w ciebie, byleś mi je uratował od śmierci!“ On wówczas tchnął na Isztwana i ręką przesunął mu po twarzy, a potem poszedł dalej, bo tam czekały na niego tysiące. Ja przeraziłam się, że mnie opuszcza i chciałam biec za nim, gdy wtem, patrzę na mego robaczka, aż rana jakby przy-