Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

roka. Równocześnie jego głos rozebrzmiał potężnie na plac cały:
— Uspokójcie się, dzieci moje! Zabraniam jej dotykać! Mnie zostawcie pomstę!
Uciszyło się wszystko. Wzburzone bałwany legły posłusznie u stóp swego pana. Wszystkie oczy zawisły u jego ust. A on mówił, trzymając wciąż zwisłą mu na ramię kobietę:
— Ta kobieta przyszła do mnie po ratunek i zhańbiła mnie. Ohydny zabobon zamierzchłych wieków przeciwstawiła mocy mej i własnemu ratunkowi. Was uniosło słuszne oburzenie, ale uniosło za daleko. Czemże ona jest, a czem ja! I czyż godzi się złem za złe płacić? Wszak tego zabrania i ów za zbrodnię przeciw państwu ukrzyżowany uwodziciel żydowski! Ale ja chcę więcej uczynić od uwodziciela!
Zamilkł i powiódł okiem po słuchających z zapartym oddechem.
— Dlaczegóż żądałem od niej, by odrzuciła precz ten fetysz wstrętny oku, a hańbiący ducha? Chciałem ją ocalić od zabobonu, uzdrowić zarazem ciało i duszę! Odepchnęła mnie? Dobrze! Sądzicie, że winna jest kary? Ukarzę ją!
Pochylił się nad zemdloną, kładąc jej rękę na głowie i tchnął jej w usta. Zbudziła się i powiodła dokoła zdziwionem okiem.
— Idź! Jesteś uleczona! — rozbrzmiał głos mistrza.