— Jesteście z poza gór, z północy, więc z Polski! — rzekł stanowczym głosem. — Czy z Krakowa?
Strafford zauważył już wczoraj, że Prorok czyta w myśli, jak w księdze. Zdziwiła go jednak ta zdolność odgadywania, której dowód miał przed sobą.
— Z Krakowa — odparł.
— Nie przychodzisz tu jako adept, widzę to. Towarzyszysz tej kobiecie, która nie jest twą żoną, ale podobne ma rysy i wyraz, jest więc siostrą. Przywiodłeś ją do mnie, bym jej wrócił zdrowie, wszak prawda? A zdrowia ona potrzebuje, trawi ją bowiem wewnętrzne cierpienie jak czerw, i cierpienie to jest nieuleczalne! Ale ja wszystko mogę! Ja ją uzdrowię!
Wzrok jego położył się na niej, palący, groźny, a pieszczotliwy zarazem.
— Słyszysz, siostro moja? Odleci od ciebie śmierć i staniesz się znów jako kwiat wiosny! Chciej jeno!
I postąpiwszy krok naprzód, oparł dłoń na jej białem czole.
— Wierzysz li we mnie?
— Wierzę, panie, o, wierzę!
— I we mnie jednego tylko?
Zawahała się.
— Co przez to rozumiesz, panie?
— Rozumiem, że nie wierzysz w nikogo, prócz we mnie!
Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.