Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

pozostała w promieniu jego łaski. Edyta odczuła boleśnie to zainteresowanie się nią.
— Chodźmy stąd! — szepnęła do brata.
— Chodźmy! — odrzekł Strafford, opanowany tem samem uczuciem.
Przedzierali się przez zbite masy ludzi, gdy nagle młoda kobieta poczuła znaczące dotknięcie czyjejś ręki.
Odwróciła głowę. Obok niej, przytykając palec do ust, stał jej krakowski znajomy, ojciec Wincenty.
— Ani słowa tu! — szepnął, pochylając się do jej ucha. Gdzie pani mieszkasz?
Wymieniła adres.
— Mogę pójść za wami? Ale jakbyśmy się nie znali!
— Proszę!
Gdy wydostali się z tłumu, Edyta pocichu objaśniła brata, a równocześnie rzuciła ukradkiem spojrzenie na ojca Wincentego. Był w przebraniu, co jej nie zdziwiło, bo od czasu wielkich prześladowań duchowni mieli zwyczaj przebierać się dla uniknięcia denuncjacji i schwytania. Zdziwiło ją jednak, że ksiądz miał na sobie uniform sternika granicznego aeroplanu, taki sam, jaki widziała u załogi krążownika koło Gaensendorfu. Znalazłszy się w ich mieszkaniu, ks. Wincenty wyjaśnił im całą sprawę.
Znał on ze słyszenia Strafforda i wiedział, że może mu bezwzględnie zaufać. Opowiedział więc, co go tu sprowadziło. Były to rze-