Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

Słowa te zbudziły mamę z odrętwienia. Poruszyła rękami, wyciągniętemi przed siebie, szukała mnie przez chwilę, jak przez sen, ale kiedy płacząc głośno przytuliłem się do niej, odepchnęła mnie.
— To nie on, zawołała rozdzierającym głosem; to nie Staś mój! Gdzie tamten, gdzie mój pierworodny, najdroższy, jedyny? Puśćcie mnie do niego, puśćcie, nie trzymajcie! Niech choć mury zobaczę, w których go więżą — niech zobaczę ludzi, którzy go strzegą. Niech mi choć popatrzeć na niego dadzą — choć raz jeden do serca przycisnąć... O, puśćcie mnie przez litość!
Na miłosierdzie Boże, uspokój się pani, — rzekł ksiądz, wstrzymując ją i sadzając szamocącą się konwulsyjnie w fotelu. W Petersburgu ambasadorowa jeszcze raz miała cesarzowę błagać o łaskę. Pan Ksawery siedzi od rana w biurze telegraficznem — może przyniesie lada chwila wiadomość...
Mamie wzrok rozjaśnił się.
— Więc macie jeszcze nadzieję? — zawołała — więc jeszcze jest ratunek?
— Bóg wielki, — rzekł ksiądz — do ostatniej chwili ufać i spodziewać się trzeba.
Mamie głowa opadła znów na piersi.
— Nie, — odparła ponuro — daremno. Serce mi mówi, że daremno. Żadnego nie ułaskawiono, nie ułaskawią i jego... Oni go już nie puszczą ze szponów swoich. Wypiją krew ciepłą z pod jego serca, jak kruki. I nie uśmiechną się już do mnie usta kochane, które w kołysce jeszcze śmiały się, ile razy schylałam do nich