Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

głowę, i zagasną oczy takie jasne, takie śliczne, moje, gwiazdy, oczy mego Stasia... i ja go już nie zobaczę nigdy, nigdy!..
— Gdybyś go nawet nie zobaczyła na ziemi, zobaczysz w niebie, gdzie na ciebie czekać będzie u Boga, — rzekł ksiądz poważnie.
Ona głową potrząsła.
— W niebie — wiem, wiem, ufam w to, ale widzi ksiądz, to tak daleko... a żyć trzeba będzie i życie takie ciężkie, takie długie... A jak żyć bez Stasia? Ksiądz nie wie, nie rozumie mnie, ksiądz może mnie oskarża o brak wiary, o brak rezygnacyi. Ale nie — ja we wszystko wierzę, ja nie buntuję się... Ale ja matka a on, on moje dziecko ukochane, moje pierwsze... I oni mi go chcą wziąć, wziąć na zawsze. I nawet nie dadzą oczom moim spojrzeć na niego, nie dadzą sercu przytulić go po raz ostatni! A ja go przecie pod tem sercem nosiłam, ja życie włożyłam w to dziecko moje i teraz...
Staliśmy wszyscy bez ruchu, tłumiąc łkanie. Ona siedziała nieruchoma także, z oczyma wpatrzonemi w dal. W ciszy głos jej bezdźwięczny i głuchy rozlegał się, jak jęk rozbitego dzwonu.
— Ksiądz może nie wie, czem dla mnie było to dziecko. Mój Eustachy, kochany, najlepszy — ojcem mógł być dla młodej dziewczyny, gdy mnie wiódł na kobierzec. Przytem gospodarstwo, interesa, urząd. Gościem był w domu. Kiedy wpadł na chwilę, rzucał mi przelotną pieszczotę — i znów byłam samą. Węzła między nami brakło: nie było dziecka. I szły lata sa-