Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

motne i bardzo smutne. Więdło mi życie, więdło serce. I myślałam, że już tak zawsze będzie, że na mojej drodze nigdy już słońce nie zabłyśnie. Aż wreście — Bóg mi dał jego...
Urwała i przez kilka minut milczała, wyczerpana. Słuchaliśmy, wstrzymując oddech.
Zaczęła znowu.
— Nie spodziewałam się już dzieci; kiedy miał przyjść na świat, pewni byli wszyscy, że przyjdzie nieżywy. Kiedy się ocknęłam po długiej nieprzytomności i ty sama, ciociu, podałaś mi go do rąk, wierzyć nie chciałam, że on mój, że żyje. Cóż dziwnego, że to dziecko, wyglądane tak długo i daremnie, w końcu poprostu darowane mi przez Boga, pokochałam goręcej, namiętniej, niż się zwykle kocha, niż się może kochać godzi. Tem bardziej, że dziecko to stało się węzłem między mną a Eustachym i że przez tyle lat pozostało jedynem...
— ...Od urodzenia Stasia zmieniło się u nas wszystko. Maleństwo w kolebce stworzyło w domu naszym ognisko, rodzinę, małżeńską miłość. Teraz dopiero poznałam Eustachego, jakim był i wiele byl wart, teraz dopiero i on mnie pokochał. Młodsze dziatki umierały jedno po drugiem, zaraz po urodzeniu. Tem potężniej rosło przywiązanie do tego jedynego, którego Bóg nie odbierał. A przytem — jak on umiał na to przywiązanie zasłużyć!
Ksiądz skinął głową i ręką po oczach przesunął.
— Znam go przecie, szepnął miększym, niż zwykle głosem. Uczniem był moim aż do chwili... uczniem ukochanym.