Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

podniosła do góry twarz bardzo bladą, ale dziwnie spokojną.
— Bądź wola Twoja — rzekła powoli.

V.

Świece się paliły, migocąc żółtymi płomykami i rzucając w czarne zakątki pokoju błyski swoje niepewne i drżące.
Noc jeszcze była — ale od okien, przez muślin zapuszczonych firanek, przedzierać się zaczynała ta niewyraźna szarość, bladawa i smutna, która poprzedza późny, jesienny poranek. Od czasu do czasu jedna z kobiet klęczących lub leżących krzyżem, wstawała z ziemi i sennym, chwiejącym się krokiem przesuwała się przez pokój pełen cieniów, sama do czarnego cienia podobna. Cicho było. Czasem dawał się słyszeć szept modlitwy lub przez drzwi, uchylone do przyległego salonu, dochodził na chwilę szmer półgłosem prowadzonej rozmowy.
Obudziłem się przed kilku minutami. Spłakany i znużony zasnąłem po północy niespokojnym snem, w kącie sofy narożnej i teraz, napół senny jeszcze i niezupełnie przytomny, patrzałem na ten dziwny i dziwnie posępny obraz.
Szukałem mamy. Leżała krzyżem, tak jak ją widziałem przed kilku godzinami, nimem zasnął. Koło niej klęczały ciocia Aniela i panna Felicya.
Tak samo jak wieczorem, nieruchoma w swoim fotelu, z twarzą wyschłą jak pergamin i z roz-