zmięty papier podawał pannie Felicyi, nic nie mówiąc.
Ta wyrwała mu go z ręki i przez chwilę próbowała go czytać.
— Nie mogę, zawołała wreszcie. Łzy nie dają.
— Daj mnie, rzekła babcia podkomorzyna.
I po cichu, szeptem, ale wyraźnie przeczytała słów kilka.
Nie pamiętam dziś ich treści — i po co? Dość, że ambasadorowa, zajmująca się w Petersburgu uratowaniem Stasia, donosiła swojej przyjaciółce księżnej, w pokrytych słowach, że wszyskie zabiegi chybiły, i że prywatną audyencyę, o którą prosiła w tej sprawie, naznaczono jej... na czwartek po południu.
A czwartek to był dziś... I dziś rano miano wykonać wyrok.
Przez długą chwilę trwało milczenie. Tyle łez płynęło już w tych dniach ostatnich, że źródło ich wyschło. Stali wszyscy nieruchomi i cisi, oczu nie podnosząc i konwulsyjnie zaciskając dłonie.
Zegar ścienny zaczął powoli wybijać godzinę.
Wuj Ksawery podniósł nagle głowę, jak człowiek budzący się ze snu.
— Szósta, szepnął. Ależ to przecie... o tej godzinie...
— Jezus, Marya! jęknęła panna Felicya; o tej godzinie, w tej chwili...
I nie kończąc, wbiegła do drugiego pokoju i z łkaniem rzuciła się twarzą na ziemię, przed ołtarzem.
Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.