— Oj, dolaż nasza nieszczęsna! Na toż nam przyszło, że na poniewierkę ołtarzy Pańskich i świętych naszych panienek patrzeć muszą nasze oczy!
Tu i owdzie zaciskają się pięści, młodszym iskry z oczu lecą. Ale wszystko znów cichnie.
— Spokój, na Boga, spokój — szepną starsi. Nie pomożemy nic, nieszczęście tylko zgotujemy im i sobie.
Pułkownik zielenieje znowu.
Podbiega do księdza dziekana i szarpie go brutalnie za rękaw od komży.
— Na pana składam odpowiedzialność za wszystko. To pan chciałeś tej Mszy, tej demonstracyi. Teraz bunt się zaczyna... Ja każę strzelać... Niech pan powstrzyma, inaczej ja za nic nie odpowiadam, a pan...
— Pan przespaceruje się w oddalone strony — kończy ze zwykłym swym uśmiechem kapitan.
Ale dziekan całkiem inny już w tej chwili, niż przed dwiema godzinami.
— Pan mnie spacerem tym nie nastraszysz, kapitanie — odpowiada spokojnie. Gdybym się go bał, dawno zrzuciłbym tę suknię. Będzie ze mną, co Bóg da, ja na wszystko gotów. Ale odpowiedzialności za to co się dzieje i dziać może, ja na siebie nie biorę. Nie ja napełniłem goryczą nie do zniesienia serca tych biednych ludzi; nie ja ich zraniłem w tem, co im najbardziej święte i drogie...
— Uważaj pan na to, co mówisz! Pan ośmielasz się poddawać krytyce rozporządzenia wysokich władz. Pan twierdzisz, że rząd tych ludzi obraża i krzywdzi...
— Twierdzę tylko jedno: kto sieje wichry, zbiera burze.
— Ja pana zaraz każę aresztować.
Ksiądz dziekan odwrócił się. A szmer tymczasem znów się zwiększał, rósł, huczał jak ryk burzy.
I naraz wszystko ucichło — ucichło zupełnie.
Słychać było syczenie wosku topiącego się w świecach ołtarzowych.
Strona:Jan Łada - Ostatnia msza.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.