lik... Nic nie zostało... Tylko nas kilka starych, opuszczonych, ostatnich.
— Wiele to lat była matka prefektą konwiktu? — szepnęła siostra Serafina, odwracając się odemnie i chowając starannie twarz przy różach, które zaczęła oczyszczać zawzięcie.
— Dwadzieścia lat. Pamięta siostra przecie? Od tego roku, kiedy składałyście ostatnie śluby.
— Prawda. A ja matce pomagałam całych piętnaście lat. Tylko tych parę lat nie, co mnie przeznaczono do infirmeryi. A i wtedy z dziećmi byłam. Mój Boże! Co za życie tu wtedy miałyśmy, ile robiło się dobrego w tych czystych, ślicznych duszyczkach...
— I teraz Pan Jezus nam pozwala pracować dla nich i dla siebie, modlitwą, pokutą.
— Prawda, prawda. Wiem, że grzeszę. Ale żal A potem strach...
— Bóg mocny.
— Gdybyż choć tu głowę złożyć, byle nie patrzeć jak po nas...
Przerwałam jej. Nie dawałam nigdy rozmowie schodzić na te tory. W klasztorze spokój i pogoda ducha jest najpierwszym z obowiązków po modlitwie, a jakże zachować spokój, myśląc i mówiąc o losie tych murów, od czterystu lat poświęconych chwale Bożej, o skarbie najdroższym, o kościele, którego istnienie związane było z naszem życiem.
Najlepiej było myśli z duszy oddalać, słów nie dopuszczać do ust.
— Nie każmy tak długo czekać naszemu gościowi, moja siostro.
Gość był nieznany, ale mu jakoś dobrze z oczu patrzyło. Zalękniony był widocznie i podrażniony cały. Szpiegowie bywają śmielsi. Gdyśmy weszły do parlatoryum, przedzielonego kratą, wstał, i pokłoniwszy się nam, otworzył drzwi sąsiedniej izby, aby się przekonać, że nikt nie podsłuchuje.
— Czy mam zaszczyt mówić z matką przełożoną? — spytał, wracając.
— Tak jest — odrzekłam.
Strona:Jan Łada - Ostatnia msza.djvu/9
Ta strona została uwierzytelniona.