śliwkami, opici mlekiem i winem czerwonem, stanęliśmy w Bayonnie.
Powitani i prowadzeni przez kilku oficerów, wśród salw oklasków i serdecznych okrzyków na cześć polskich ochotników, przeszliśmy przez miasto, poczem weszliśmy w ciemną szerokę aleję.
Po godzinnym marszu zatrzymano nas, podzielono na dwie grupy po pięciuset i wprowadzono do zagrody Towarzystwa Strzelniczego w Montbrun, między Biarritz a Bayonną.
Długi drewniany barak, wypełniony świeżą słomą, jakaś umundurowana władza wskazała nam, jako miejsce noclegu. W pół godziny później z podłożoną pod głowę marynarką z wyciągnietemi i zmęczonemi, bo nieprzyzwyczajonemi do marszu nogami, ochotnicy polscy już spali. Głośne chrapanie uderzało o suche deski ścian.
Blizkie fale szeptały otaczającej nas ciemni leśnej dziwne legendy.
O godzinie ósmej rano ożywiła się cicha, otoczona wielkimi, starymi chojarami, zagroda w Montbrun. Do połowy rozebrani, nadstawiali wolontarjusze swe plecy pod szeroki strumień wody, który wychlustywał z ręcznej pompy, ciężko postękującej we władzy silnych i trochę za gwałtownych rąk ochotników,
Tu i owdzie pod drzewem, albo wprost na piasku słońcem zalanym, ktoś się golił, lub czyścił nieco zmiętą garderobę.
Wygląd zewnętrzny był tu jeszcze wszystką miarą. Zależnie od wyglądu i stanu szat, które pono nie zdobią człowieka, sądziliśmy wartości, dopiero co poznanych kolegów.
Wśród moich znajomych, z którymi nie rozłączałem się na krok byli: Ksawery Dunikowski,