Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/101

Ta strona została przepisana.

W mroku wieczoru przez długie chwile chodzili. raczej dreptali na miejscu w tysiączne strony się zwracając bez słowa na ustach, nie uroniwszy jednego, choćby przypadkowego dźwięku.
Aż oto nagle zdrętwieli na mgnienie powiek zrozumieli.
— Jutro, psia wasza mać! Rozległ się głos jednego z kolegów, który stanąwszy na wielkim kamieniu polnym razem z groźbą podniesionej ręki rzucił wyzwanie polskiego legjonisty w stronę sczerniałych płaskich grup drzew na horyzoncie.
Jutro! ryknęły głosy tysiącznem echem.
Z mrocznej szarości wyczerniały się na drogę czwórki III-go pułku żuawów, za niemi junackie sylwety strzelców algierskich, po nich wiecznie się gdzieś śpieszący Senegalezi. Ze wszystkich stron wolno i ciężko toczyły się koła armatnie, podskakiwały lekkie, postukujące, jakby zawsze ze wszystkiego drwiące, połowę siedmdziesięciopiątki. Tupot nóg, postuk kół i tętent koński wbijał w świadomość treść jutra.
— My pierwsi! — Rzucił ktoś z kolegów zapatrzonych w przesuwanie się tej tajemniczej karawany.
— My pierwsi wąskim klinem w ten trójkąt, oni za nami. Jutro!
— Słuchaj Tadek, masz pietra?
— Idź do cholery! Ty masz, bo się pytasz.
— Ja! Zobaczymy!
— Zobaczymy.
— Akurat będzie się na ciebie kto gapił, ty „im“ pokaż, skąd jesteś.
— Ty, będziesz dobijał?
— Co?.. D gnę i pójdę dalej!
— A jak cię tak w ugorek weflancują?
— To nie będę dżgał!
— I buraków kopał artystycznie.
— Patrzcie, jeszcze walą teraz cięższe...
— Zabombardzą jutro komilfotnie.