Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— Te Jurek nie masz wyrzutów?
— Czego?
— No za tę wędzonkę w Verzonay...
— A tyś cipki nie buchnął?
— Ale sam jej nie zjadłem.
— A ja sam, czy co?
— Patrzcie, jeszcze jakaś piechota się piechotkuje...
Mrok gęstniał, z oddala wpadały weń rzadkie odgłosy zamknięte porykiem zmęczonego muła.

Wewnątrz szopy drewnianej dziesiątki świec rozrzuciły swe światło na twarze i ubrania siedzących; pozawieszały matowe blaski na krokwiach; przylepiły s ę ogniem do ścian między wielkimi, czarnymi fantastycznie połamanymi cieniami ochotników polskich. Co kilka sekund z pogwaru rozmów wybija się wyraźniejsze słowo — jutro.
Jutro! W niem zamyka się i pogrąża cała przeszłość, w jutrze, poprzez fosforyczne światełka nadziei, migoce nieuchwytna świadomością przyszłość.
Dwie wartości, dwie przestrzenie czasu dziś i jutro, granicą ich to nie północ, nie zegarkowa dwunasta, to znak wyciągniętej ręki naprzód, to rozkaz: na bagnety! To pierwsze pchnięcie bagnetu w pierś nieznajomego człowieka, zwanego nieprzyjacielem, to może pierwszy jęk z własnej wydarły piersi.
Dziś, wypełnione wynikami najbardziej różnorodnymi ciężkiej, niezmożonej pracy wyobraźni, plądrującej w niezmierzonej treści jutra, istnieje pojęciowo nie jako pewna miara, pewna całość składająca się z określonej ilości godzin, tylko jako strzępy tej całości.
Jutro to przepaścista wielość czasu i przestrzeni, to jednocześnie kilka, albo jedna sekunda pękającego pocisku — Dziś!