Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/103

Ta strona została przepisana.

Dziś kreślone ostatnie słowa pożegnań, przebiegano myślami, przypominającemi całe obszary minionego życia; przeżywano jeszcze raz każdy wypadek; widziano w pełni swej wyrazistości rysy osób bliskich, najdroższych; czytano raz ostatni z brudzone, przesiąknięte potem, noszone na piersiach, na sercu, łzami skropione, zdaleka przysłane drogie pisanie; tęskniono za jakąś niepowrotną już nigdy chwilą.
Dziś — to nurzanie się, jak kiedyś w piasku przed domem rodziców, tam w Polsce, we wspomnieniach, w całem minionem.
Więc dziś za ostatnie pieniądze „białego“!
— Pijmy!
Radość i śmiech, śmiech ze wszystkiego: z wyskakującego z hukiem korka, z zapalającej się od świecy — słomy, ze zbłąkanego robaka topiącego się w kubku z szampańskiem. Śmiech, szczęśliwość, beztroska!
Nagle, jak słabiuchne nacięcie brzytwą: Zamiana listów.
— Jeśli mnie tego — to ty wiesz... tam jest adres. Poślesz, co?
— Dobrze! A ty mój?
— Tylko z ogródkami!
— Zrobi się! Daj gęby!
Przyrzeczenia, serdeczne rąk uściski, pocałunki.
W poczynającą się noc, dziwną noc majową, wpadają rzucone zgodnie, razem, że: „Jeszcze Polska nie zginęła“...
Żyła pieśń polska. Echowało ją wszystko! mrok, niebo i ziemia, nawet drgania światła świec długo nie pozwoliło zamrzeć podźwiękowi refrenu o zwycięstwie.
— Spać! Ryknął jeden z notorycznych śpiochów.
— Po cholerę? Jutro nas może wszystkich uśpią... Mamy czas!
Znowu śmiech beztroski zdaje się roznosi ściany szopy, wylewa się, jak gorące strumienie