Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/104

Ta strona została przepisana.

zbuntowanego wulkanu, z pod dachu naszych bud na drogę, idącą wprost ku pagórkowi, na którym drzewa tak dziwnie odwracają swe głowy od północnego wschodu ku nam.

Bezładnie, tu i ówdzie czernieją, na tle oświetlonej słomy, leżące sylwety ochotników. Śpią. Gdzieniegdzie tylko pochylony nad świecą poniektóry legjonista wpatruje się w jakąś, odwiniętą z papierów, fotografję, albo o kolana wspartej pocztówce, kreśli niewidoczne dla nikogo słowa.
Przedziwna cisza wpełza do uszu szumem, dzwonieniem, niezrozumiałym szeptem nocy, wcielającej w duszę uczucia nieznane, miękkie, rzewne, samotne...
Jeden ze śpiących podnosi się, zagląda do torby, sprawdza ilość posiadanych nabojów, po sprawdzeniu, na poły trzeźwo widzącemi oczyma rozgląda się dokoła, kładzie się i zasypia z powrotem.
Przez otwarte drzwi, przeczuciem przedświtu zbudzony, wlatuje do wnętrza budy zapach kwiatów, wsącza się nieziemską błogością w oddechy śpiących.
Jest tak mięki, lekki, łaskawy, jak spojrzenie dobrych matczynych ócz, albo jak boska opieka.

„Tout le monde debout!“ Jak piorun wpadły słowa w ciszę przed wichrem i grzmotów przeciągłym akordem. Zapaliły się głowy i serca, oczy mgły senne spędzają znagła zbudzone świadomością całe stają w krzyżujących się błyskawicach.
„Allez, hop!“ słychać zzewnątrz dolatujący przyśpiech biegających sierżantów
Każdy ma bombę ręczną, haczyk do przecinania nie puszczającego naprzód drutu, dwieście pięćdziesiąt nabojów, nóż ostry, krótki, do walki w wąskim okopie.