Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/105

Ta strona została przepisana.

W płótno namiotu zawiniętą zapasową żywność, przewieszamy przez plecy. Dwie torby na bokach. Tornistry zostawiamy w pustych szopach.
— Gotowi!
Rassemblement! Depechez vous!
— Comptez par quatre.
— Un!
— Deux!
— Trois!
— Quatre!
I znów od początku z błyskawiczną szybkością! un, deux,..
„En avant par quatre — marche“.
Godzina trzecia po północy.
Równą, szeroką linją idą czwórki jedna za drugą, pełne wiary, pewne zwycięstwa
Rozpalone skronie i policzki owiewa miękki, rzeźwiący chłód.
Szarzeje.
Ciemna tkanina nocy zda się kurczowo chwytać niewidzialnemi rękami krzaków, ziemi, drzew, kamieni ugornych, jakby nie chcąc zezwolić na przyjście, tak logicznie tłumaczącego i prosto wskazującego na nasze otoczenie, przez noc obleczonego w jakiś fantastyczny przyodziewek — dnia. Tymczasem z za horyzontu wyłania się słaby, wstydliwy rumieniec nieubłaganie zbliżającego się świtu.
Niewidzialna moc ściąga ze wszystkiego żyjącego, jed n po drugim przecienkie, czarne płaszcze nocy, poczem roznosi je szybko w różne strony. Razem ze stopniowo wyraźniejącym błękitem nieba, zbliżamy się do okopów.
Wchodzimy w wąski, głęboki rów. Z maleńkich, ziemią napełnionych woreczków ułożona ściana, wznosi się ponad nasze głowy.
Na twarzach wszystkich, idących gęsiego, ochotników maluje się pewien pośpiech i gotowość.
— Mamy czas! uspokaja Malcz. — Za chwilę dopiero zacznie się przygotowanie artylerji. W pierwszej linji szwabów nie będziemy mieli wiele do