Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/106

Ta strona została przepisana.

czynienia. Na przestrzeni siedmiu, czy ośmiu kilometrów stoi ni mniej, ni więcej tylko sto trzydzieści baterji cięższych, nie licząc dwudziestu pięciu lekkich. Niedługo, a zaczną grać.
Czysta, wielka kula słoneczna wciąga się na niebo bez chmurki, bez podziału najjaśniejszym obłokiem swego niezmierzonego obszaru błękitnego.
Serca czekają. Załopocą się w piersi, jak orły pojmane, to znów ścichają niby po wieczornej burzy stary las dębowy,
Była godzina piąta rano dn. 9 maja 1915 r., gdy kędyś za górą, w miejscu niedojrzanem, jęknęła w straszliwym przysiadzie, pierwsza nasza ciężka armata.
Przyziemny grzmot wypluł na wszystkie okolice stutysięczne echo, niby groch żelazny bijący w wielki tekturowy karton. Minęły długie sekundy — chwila trwania wstrzymanego w piersiach oddechu, kiedy po tym ciężarnym przyjęku rozpętały się nad ziemią wybiegłe piekielne wysłańce; kiedy na tę, w owej chwili wyrażoną moc ludzką, zabrakło niebu i ziemi władzy, kiedy zdawało się, że zdrętwiała w niemocy wszechmożna ręka Boga, ulękła się ludzi.
Drżała ziemia, słysząc nad sobą piekielną muzykę świstów, gwizdów i wyć złowrogich, kurczyła się, gdy wnętrze jej pruły, rwały na części niewidzialne potwory.
Pod niebieski błękit wspinały się dymy, porwane wzlatującemi w górę strzępami ciał, kawałami desek, karabinów i ziemi fontanną czarną.
Rozdygotała się ziemia, na której zaczęła się istna orgja obłąkanych duchów, skaczących, rozdzierających powietrze, tańczących taniec zagłady i śmierci.
Oniemieli z zachwytu, który oczy do świadomości wrzucały razem z każdą, do nieprzyjacielskich okopów nadbiegłą falą pocisków, staliśmy w wąskim rowie, ostrożnie podpatrując skutki pracy ciężkiej artylerji. Nad głowami naszemi z przeraźliwym skowytem i wyciem gnały niezliczone pociski.