Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Zdawało się w powoli skupiających, się myślach, że oto świat cały podzielił się na dwie wrogie sobie części: jedna przed nami wraża, nienawistna, druga to tu, za nami, ziemia bezmiernego dla nas uczucia, część świata, urągająca ziemi obcej, wyjąca gromowo z dzikiej, nienasytnej chuci zemsty i zniszczenia.
Podczas tego nieustającego bombardowania, huku i ryku armat, chcieliśmy mieć tuż przy sobie całą Polską, by Jej pokazać niewysłowione okrucieństwo zemsty za naszą niewolę. Chcielibyśmy Polskę przekonać, że to wszystko, co się dzieje: to nie do opisania i wyobrażenia, to wszystko odbierające zmysły dzieje się tylko dla nas, jest przygotowaniem pomocy do naszego wielkiego czynu, który się ma ziścić za chwilę, by po nim zrzuciła Polska wszystkie pęta i powstała Wielka i Wolna Świadomość istnienia w tej strasznej i niezwykle pięknej chwili wytwarzała w nas niezmierzone po jęcie o naszej mocy, rozciągała wyobraźnią, nasze garstkę w niezliczone, bez końca idące łańcuchy tyraljery. Na tle wstrząsów ziemią, pod szatańską przygrywką armat, dokonywał się w oddziale polskim cud rozwielokrotnienia się ducha naszego i przez nic niezłomnej, przed żadną potęgą nieustępliwej mocy naszych ciał.
Dreszcz febryczny zatrząsł ziemią, posiwiałe niebo, do mózgu przez uszy wwiercał się gwałtowny ból, ciało zwarło się w sobie, oczy z orbit się wyszarpywały, kiedy o godzinie dziesiątej rano nagle ścichło, jakby skonało na rękach jakieś zupełnie nam oddane, nadludzko możne szatańskie bytowanie
Bulgoczący gwizd dowódcy nakazał gotowość

Rozjęczała się cichość straszliwa. Na chwilę jakby zaślepłe uszy zbierały strzępy skaczącego, wymacującego ostrzejsze dźwięki — słuchu.
W interwalu, między rozgrzmotem armat, nagle przerwanym i bulgocącym gwizdkiem dowódcy,