Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/109

Ta strona została przepisana.

— Naprzód! — „En avant“ słychać na zmianę polskie i francuskie słowa: słowa-rozkazy, słowa-czyny!
Idą naprzód, pędzą, jak te oszalałe ryczące pociski, przerzynają fale dymów, przeskakując przez jamy wydarte pociskiem, rwą naprzód.
Idą błogosławieni codzienną matek modlitwą, troską i tęsknotą nieprzerwaną.
Przebiegają niewielką równinę, która jakby pragnąc ich obejrzeć, poczyna drżeć cała, aż wreszcie, kiedy ją przebiegli wszyscy do ostatniego, pęka. Od wewnątrz rozszarpującej ją miny, wzbija się zwartym szmatem ziemi hen w górę, poczem dymem osłonięta, rozbita na cząsteczki opada gradem, niby do otwartej dla siebie świeżej mogiły.
Spóźniony pocisk francuski wyrywa z posuwającego się łańcucha ochotników polskich dwóch kolegów. Błyskawicą, przebiegająca wzdłuż całego ciała myśl, pali stopy, ściąga moc wszystkich zmysłów, całą potęgę ducha w oczy wszystkowidzące i w te kurczowo zaciśnięte dookoła karabinu ręce.
Minęli już drugą wrażą linję okopów
Tadeusz Golcz z rykiem nieludzkim, jak oszalały biegnie po czystej równinie, zda się, goni kogoś staje i z impetem wbija długi bagnet w plecy przypadłego do ziemi szwaba. Z trawy powstają i biegną pochyleni „kamerady“ zabitego przez Golcza z kwadratową mordą „schatza“,
— Goń tych synów! Grzyj między łopatki! — krzyczy Liszkowski.
Niemcy wieją, a nasi grzeją w łeb, w pośladki, w plecy, dotąd, aż który nie klęknie, albo nosem w ziemię nie utknie.
A tego, który klęknie, to go, jak kłonicą przez, prawe ramię, żeby już nie mógł podźwignąć karabinu.
Coraz więcej skupionego istnienia w chwili teraźniejszej i przeżywania jej poza wszelką myślą ostrożną, choć coraz więcej wyrzuconych z łańcucha żywych ogniw, padających na wilgotną od krwi