Stanisław Sztejnkeller, Jerzy Kijewski i Jerzy Szuryg.
Pierwszy znakomity artysta rzeźbiarz, bez kapelusza, z długimi jasnymi włosami, był przedmiotem gapiostwa i wesołych uwag wszystkich. Drugi, który przyjechał „na wojnę“, jak mówił, i nic prócz ubrania na sobie, szczoteczki do zębów i... pudełka z pudrem nie posiadał, był typem, nietyle z pod ciemnej, ile wielu wesołej gwiazdy.
Reszta wymienionych, najbliższych mi kolegów, niczem bardziej charakterystycznem się nie wyróżniała, chyba tylko modnym krojem ubrania.
— | — | — | — | — | — | — |
O godzinie dziewiątej rano najbezpośredniejsza nasza władza, w osobie kaprala Haricot, oznajmiła nam, że o jedenastej będzie śniadanie. Czekaliśmy z niecierpliwością tej godziny, jako chwili atrakcji niezwykłej, pierwszej z życia wojennego, a jeśli nie wojennego, to wojskowego.
O godzinie dziesiątej i pół, czwórkami z niedawno otrzymanymi talerzami i łyżkami, oczywiście ze śpiewem wyszliśmy z zagrody.
Po dwudziestu minutach marszu doszliśmy do wilgotnej łąki, gdzie po półgodzinnem czekaniu w sposób nie bardzo smaczny zaspokojono naszą ciekawość, muszę powtórzyć tylko ciekawość.
Jacyś brudni ludzie przynieśli kilkanaście dużych naczyń z t. zw. „soupe“ — dlaczego soupe nie wiem dotychczas.
Zupa była zwyczajnym naparem na komarach, muchach, muszkach i t. p. owadach na łąkach i trzęsawiskach osiadłych i nad niemi fruwających. Jeść tego naparu było nie sposób, choćby dlatego, że nie można było z czystem sumieniem i nie wiem jak pustym żołądkiem zjadać częścią umarłe, częścią żywe jeszcze, acz dogorywające w strasznych mękach, jakieś nieznane mi z nazwy i obyczajów, bayońskie owady.