Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/111

Ta strona została przepisana.

tące póty, póki się wszystko istnienie w pragnieniu zemsty nie pogrąży
Więc naprzód! Bez odpoczynku bez wytchnienia, naprzód!
Spieczone usta pragną pić. W gardle sucho, język, jak nieheblowany kołek. Pić!
Przez zemstę, przez spalające pragnienie zwycięstwa dorwać się wargami do czerwonej, ciepłej posoki konającego ścierwa niemieckiego i upić się nią, jak godowym, odurzającym napojem.
Odległe jeszcze niedawno od siebie końce łańcucha polskiej tyraljery, coraz bardziej zbliżają się ku sobie.
Roje kul mitraljezowych, padające z sykiem przed nami, przelatujące nad głowami, każą przypaść do ziemi, kryć się w świeżo wyrwanych pociskami dołach.
Tuż za głowami naszemi w stronę pagórka (côte 140) żyga bezustannym ogniem polowa baterja francuska.
Oprócz suchego, podwójnego wystęku armat nie słychać żadnych rozkazów.
Blady, nieruchomy leży Stanisław Sztejnkeller, tuż przy nim, strzelający do żywego celu leży Wacek Liszkowski. Zwykły jego uśmiech zniknął z klasycznie wykrojonych warg, linja je dzieląca opuściła się ku dołowi. Z wesołej czwórki został sam, bo mu już śmierć zabrała Janka Dobrowolskiego i kuplecistę kompanji Liszewskiego i tajemniczego, zaciętego Trzebiałowskiego.
W powietrzu zaczynają się rozpękać szrapnele niemieckie.
Liszkowski podpełza blisko do Sztejnkellera zagląda mu w oczy, bierze za rękę, poczem wciąga go sobie na plecy, przykrywa nim swoją głowę. Tak zabezpieczony zaczyna raz po razu strzelać do wychylających swe kwadratowe łby niemców Nagle raniony w czoło, przechyla boleśnie głowę, kurczy się cały, chce wstać, nie może.