Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/112

Ta strona została przepisana.

„En avant, toujours en avant“, jakby z pod ziemi, wyrywa się głos cichy, raczej prośby, niż komendy, dowódcy Osmonde’a. Zrywa się garstka, prze naprzód coraz mniejsza, coraz zapamiętalsza, nie widzi, że już jest prawie sama, że poza nią tylko zorana pociskami ziemia, zasłana trupami, krwawa.
Niemcy uciekają. Niektórzy dopędzeni podnoszą ręce, klękają, wyciągają fotografje żon, dzieci, niemi błagają litości.
Jedna z escouades wpada w kępę zarośli, z rąk niemców wydziera mitraljezę, bierze do niewoli wystraszonych żołnierzy.
Pojedynczo, rozsypani tu i owdzie okopują się wolontarjusze — są sami. Nie słychać żadnej komendy, żadnego rozkazu.
Na zajętej przestrzeni leży rozrzucona garstka Polaków.
Nie widać ani jednego oficera, sierżanta, nikogo ze zwierzchników.
Kapral Kijewski z resztą swojej escoude’y zrywa się jeszcze raz, chce iść naprzód — przypada do ziemi.
Nagle z za niewielkiej góry rozsypani w tyraljerkę ukazują się niemcy, chcą okrążyć resztki bohaterów.
Okopani, zasłonięci woreczkami napełnionymi ziemią, czekają wolontarjusze czegoś, coby silniejszem było ponad to wszystko, co przeżyli, czekają już chyba śmierci tylko.
Spokojne, niczem nie straszące się oczy, spoglądają wokół siebie.
Grupa kolegów gramoli się na stóg siana, ciągnąc za sobą mitraljezę.
Co parę sekund stoczy się z góry ze stogu martwy ochotnik, spada jak ciężki owoc z jękiem na czarną, stratowaną ziemię
Nowy się drapie, chwyta się zeschłej trawy, wyciągniętych rąk...