ciszę, wczulał się jęk głuchy, jakby odpowiedź poszarpanej, bezradnej ziemi.
Przyziemny, miękki wiatr wiosenny, całując ciepłe jeszcze trupów skronie, samotnie podchwytywał: „Requiem aeternam...
Przed nami, w stronie wielkiego Polaków zwycięstwa, padają rzadkie, karabinowe strzały.
Tu i tam budzi mrok światło lampki elektrycznej. Sanitarjusze wyszukują rannych, których jeńcy niemieccy odnoszą na „poste de secour“. Jakże teraz ostrożnie niosą niemcy Polaków ranionych ich kulami, możeby tak tylko odnosili swego kajzera do ich Boga na wieczny z nim kłopot.
Słychać rozmowę polską.
— Trup!
— Oddycha.
— Ale gdzież tam!
— Morawski?
— Tak! A Malcz?
— Dostał trzy kule, Zawieja go opatrywał, nie skończył opatrunku, kiedy go strącili.
— Patrz, Franken leży!
— A tu Chociszewski, całe piersi ma rozwalone.
— Eee! Tu ranny! — woła czyjś głos.
Sanitarjusze śpieszą w stronę, skąd doleciał pokorny, chrapliwy szept.
— Batkiewicz! Co tobie? Mów bracie!
— Kolanko nadwyrężone! ze spokojem nie do uwierzenia, odpowiada, jakby ze snu Batkiewicz, przezwany przyrodnikiem,
Ostrożnie składają sanitarjusze cichego Batkiewicza na mokre od krwi nosze Przy podnoszeniu, Przyrodnik, któremu pocisk oderwał nogę wyżej kolana, syknął i krzyknął:
— Psiakrew, ale doskwiera!
Kolanko nadwyrężone! Kolanko polskiego żołnierza!
W wyrwanych pociskami dołach grzebią umarłych.
— | — | — | — | — | — | — |