Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Trzydziestu kilku Polaków odwiezionych wielkimi automobilami na odpoczynek — leży w drewnianej szopie, jakby przykucniętej i bokami wypiętej do drogi prowadzącej w kierunku Arras.
Zwleczone prawie siłą niedobitki oddziału polskiego rozmawiają o niedawno minionem dniu.
— Widzieliście Wejnberga?
— Ja jeszcze go widziałem, kiedy blady, jakby obłąkany siedział na trupach w dziurze od obusa (pocisku).
— Nie wiecie, który wykonał takie salto mortale z mostu?
— Brauman! Kiedy wszyscy już przeszli, on, trochę może spietrany, został i razem z mostem w powietrze.
— Patrzcie! ani jednego ofika nie zostało, a z szesnastu trębaczów tylko jeden żyje.
— Myśmy choć mieli przyjemność, ale Belgijczycy... Co?
— Jak stali w lasku w rezerwie, tak i zostali.
— Franken taki psiakrew odważny, a przed atakiem przybladł, dreptał z miejsca na miejsce, z nogi na nogę — mówi:
— Mam siedmset franków, weź je, czuję, że mnie zakatrupią.
— Dwie kule dostał.


Przed szopy zajeżdża na białym koniu generał Blondela, za nim kłusem nadjeżdżają major i porucznik wojsk kolonialnych.
— Ou sont les polonais? Fair les sortiz! — rozkazuje stary generał.
Leniwie, powoli wychodzi reszta żywych wolontarjuszów. W ciągu kilku dni zwlokło ich się jeszcze może z dziesięciu, z pól, niedawną walkę otaczających.
Jest ich teraz niespełna pięćdziesięciu, obdarci, bez przykrycia na potargane głowy, ustawiają się w dwurząd, czekają.