Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Szaro sine kłęby zaczęły pokrywać poranione stękające pole, jak fale rozpylonej lawy, staczały się do okopów, wyciskając łzy z ócz, mdlącem pachnieniem, ciężkością dziwną w piersiach osiadając i dusząc. Wyraźnie coś zaczęło paraliżować każdy ruch, kurczyć i rozprężać ciało, zabijać.
Janek Rotwand zatruty dymem gazowego pocisku, zatrzepotał rękoma, niby ptak, schwycił rewolwer i wyskoczył z okopu. Kilka kul karabinowych uwięzło mu w piersiach — legł. Przyszła zmiana.
Na „odpoczynek“ mijając niezliczone skręty w okopach szło już tylko kilku ostatnich Bayończyków.


Wczesny, szary przedświt, coraz jaśniej i wyraźniej uwidaczniający otoczenie, wskazywał nam zgoła osobliwe obrazki, już kiedyś, prawda, tak niedawno, trzy tygodnie temu widziane sceny.
Oto wlecze się kilku niemców, prawie, że nagich, trzymających się za ręce i wybełkotujących jakąś melodję. Dalej jeszcze paru obłąkanych, teraz nieszkodliwych wrogów zatacza się i z błędnego przestrachu już się niczego nie boi.
Co chwila, a poniektóry z nich wstrząsa się cały, potem, jak słup staje w bezruchu zaklęty, albo zapatrzony w łodygę maleńkiej trawki, czule rozmawia z nią, klęka i całuje, ona bowiem ponoć jest jego żoną,
A inni jeszcze są milczący i tak śmiertelnie obojętni, że dłubią własnymi palcami w ciemnych, od krwi, wkoło zaskrzepłej, ranach.
Przechodzimy dalej, patrząc na te straszne i ohydne zarazem sceny z uczuciem, które mimo wybłyski współczucia zamyka się w wykrzykniętej przez jednego z Bayończyków nieustępliwej zawziętości i żądzy zemsty.